No i skonczylo sie nasze "podrozowanie ladem". Jako ze do Indonezji
nie da sie dostac ladem postanowilismy dotrzec tam samolotem, co bylo
duzo szybsze, wygodniejsze i tansze niz podroz statkiem. Azje
kontynentalna opuscilismy 7 czerwca na pokladzie samolotu linii
AirAsia z Kuala Lumpur do Medan. Byla to nasza najkrotsza podroz
samolotem - trwala niewiele ponad 30 minut.
Medan to jedno z najwiekszych miast Indonezji, a ze wzgledu na fakt,
ze nie ma w nim praktycznie wyzszych budynkow niz dwupietrowe, jest
bardzo rozwlekle. Niestety jest rowniez bardzo biedne i zaniedbane. Po
pobycie w Singapurze i Malezji taki powrot do "prawdziwej Azji" robi
spore wrazenie.
Jako ze miasto nie jest zbyt przyjemne spedzilismy w nim tylko jedna
noc (przylecielismy wieczorem) i nastepnego dnia postanowilismy udac
sie do Bukit Lawang - miejscowosci polozonej pomiedzy plantacjami palm
(z ktorych produkuje sie olej palmowy) a rownikowa dzungla, w ktorej
znajduje sie park narodowy zamieszkany przez orangutany.
Spacerujac po Bukit Lawang mozna odniesc wrazenie, ze wszyscy zyja tu z turystyki. Wokolo pelno stoisk z pamiatkami i rekodzielami. Kupujacych jednak jak na lekarstwo. Do Bukit Lawang przyjezdza codziennie kilku backpackersow. Miejscowi bardzo narzekaja, bo jeszcze dziesiec lat temu Sumatre oblegaly tlumy, porownywalne z tymi, ktore dzis mozna zobaczyc w Tajlandii. Niestety, trzesienie ziemi i tsunami, jakie kilka lat temu nawiedzily wyspe oraz ataki terrorystyczne na Bali, skutecznie odstraszyly zachodnich turystow.
Szkoda, bo Sumatra ma mnostow do zaoferowania, a Indonezyjczycy, przynajmniej ci ktorych do tej pory spotkalismy, robia bardzo pozytywne wrazenie. Sa zupelnie inni niz spotykani przez nas dotychczas Azjaci. Jesli zagaduja, to raczej w nienarzucajacy sie sposob. Wydaja sie wyluzowani i z poczuciem humoru. Czesto sie smieja, glownie z nas, z naszych duzych plecakow, w najmniej oczekiwanym momencie potrafia zapytac z kpina w glosie: "co robicie? idziecie do pracy?"...
Najwieksze wrazenie zrobili na nas przewodnicy z Bukit Lawang, mlodzi chlopacy w odjechanych fryzurach, slychajacy brytyjskiego rocka. Jeden z nich - Bon byl wlascicielem popularnego baru, ktory zapelnial sie po brzegi w kazda sobote oraz frontmenem w zespole rockowym "Gibbon Band". On i jego przyjaciel, drugi przewodnik - Eddie, dosc szybko oczarowali Amerykanki, z ktorymi bylismy w grupie na trekingu.
No wlasnie - treking.
Wlasciwie jak tylko zjawilismy sie w Bukit Lawang zaczely sie rozmowy o tym z kim pojsc do dzungli i za jaka cene. Poczatkowo kazdy przewodnik mowil nam, ze cena jest stala: 60 euro za osobe, za dwa dni trekingu. Wiedzielismy jednak od znajomych Irlandczykow, ze w rzeczywistosci pole do negocjacji jest. Po dwoch dniach intensywnych rozmow udalo nam sie zbic cene do 35 euro za osobe (placonych w indonezyjskich rupiach).
Nasze oczekiwania wobec trekingu byly dosc duze. Spodziewalismy sie egzotycznej wyprawy do serca dzungli. Glownym celem bylo zobaczenie orangutanow w ich naturalnym srodowisku (mozna je ogladac tylko tutaj i na Borneo). W rzeczywistosci wiekszosc orangutanow zyjacych na skraju dzungli zostala wychowana przez czlowieka (w Bukit Lawang jest specjalny osrodek zajmujacy sie ich ochrona). Miejscowi przewodnicy znaja je po imieniu i nawoluja z glebi lasu. Orangutany przywyczajone sa do zycia blisko ludzi, wiec nasz trek polegal na krazeniu po dzungli, w niewielkiej w odleglosci od Bukit Lawang. Spodziewalismy sie, ze noc (trek jest dwudniowy) spedzimy w zupelnej gluszy, tymczasem splyw nastepnego dnia rzeka z obozowiska do wioski zajal nam 20 minut... Nie byla to wiec do konca dzika przygoda, ale spotkanie oko w oko z malpami i tak zrobilo na nas wrazenie.
Na koniec dodam, ze chyba konczymy na jakis czas z narzekaniem na upaly.
W Bukit Lawang, poloznym pareset metrow nad poziomem morza, bylo chlodniej i prawie kazdego dnia popoludniu padal orzezwiajacy, tropikalny deszcz.