I znow jestemy na wczasach!
Po 24 godzinach spedzonych w drodze dojechalismy na Bali. Zatrzymalismy sie w najbardziej turystycznej miejscowosci na poludniowym wybrzezu. Kuta to szal cial. Wszedzie roi sie od wymuskanych surferow i dziewczyn ubranych w skape stroje, z obowiazkowym makijazem przez cala dobe. Na poczatku bylismy nieco oszolomieni widokiem tlumow turystow - tylu jeszcze w podrozy nie widzielismy. Szybko jednak przywyklismy i nawet spodobala nam sie ta odmiana. Kuta, mimo, ze jest dosc szpetnym nadmorskim maisteczkiem ma jednak wiele zalet. Jest tu najwiecej tanich hoteli (czesto oferujacych wysoki standard) oraz barow z pysznym jedzeniem. Mimo, ze na Bali byl szczyt sezonu udalo nam sie znalezc swietny hotel, z zacisznym dziedzincem i basenem. No i przez dziewiec dni jedlismy jak krolowie!
Bylismy tak zmeczeni ostatnimi tygodniami spedzonymi na indonezyjskich drogach, ze nie mielismy sily na dokladne zwiedzanie wyspy. Zrobilismy jedynie trzy krotkie wycieczki. Jedna do miasteczka, ktore liczylismy, ze bedzie malowniczo polozone wsrod pol ryzowych. Niestety pola ryzowe znajduja sie dosc daleko od drogi, ktora usiana jest gesto roznego rodzaju zabudowaniami: domami, sklepami, warsztatami. Za to w miasteczku przypadkiem trafilismy do swiatyni, do ktorej tego dnia zjezdzali wierni z koszami pelnymi darow (akurat przypadalo jakies swieto hinduistyczne).
Innego dnia wybralismy sie na plaze polozona na poludnie od Kuty, do Jimbaran. O Jimbaran uslyszelismy jeszcze na Siberucie od naszych znajomych, ktorzy opowiadali o pysznym jedzeniu, ktore mozna zjesc w restauracjach znajdujacych sie wprost na plazy. Co to byla za uczta: krewetki, homary, no i ryby. W ten sposob uczcilismy to, ze dotarlismy do najbardziej wysunietego na poludniowy-wschod punktu w naszej podrozy. Od tego momentu powoli wracamy do domu.