Lot do Yangon, stolicy Myanmar do 2005 roku, trwal nieco ponad
godzine. Na pokladzie wiekszosc pasazerow stanowili obcokrajowcy. Miejscowych bylo niewielu - Birmanczycy nie moga swobodnie wyjezdzac za granice. Osobliwy widok.
Jak tylko wyladowalismy natknelismy sie na pare Polakow, ktorzy
przylecieli tym samym samolotem i co ciekawe otrzymali wize bezposrednio na
lotnisku. Nie wiedzielismy o tym, ze od maja tego roku istnieje
rowniez taka mozliwosc. Szkoda, bo zaoszczedziloby nam to sporo czasu
w Kuala Lumpur, gdzie zostalismy dluzej wlasnie ze wzgledu na
wyrabianie wizy do Birmy. Mozliwosc otrzymania wizy na lotnisku jest
sygnalem, ze polityka wladz sie zmienia, ze sa coraz bardziej otwarci
na turystyke. W latach osiemdziesiatych na przyklad, wiza turystyczna
wydawana byla tylko na tydzien, dzis jest to miesiac. Sporym
utrudnieniem pozostaje fakt, ze do Birmy mozna wlasciwie tylko
wleciec. Tereny przy granicy z Chinami i Tajlandia sa silnie strzezone
ze wzgledu na wybuchajace tam od czasu do czasu walki miedzy
wojskowymi, a rebeliantam wywodzacymi sie z mniejszosci etnicznych.
My przyjechalismy na dwa i pol tygodnia. Kraj jest duzy i do wielu
miejsc trudno sie dostac (czesc drog jest zamknieta dla obcokrajowcow), wiec musimy ograniczyc trase do odwiedzenia kilku najwazniejszych miast oraz zarezerwowac sobie dwa, trzy dni nad
slynnym Inle Lake, jeziorem, gdzie ludzie zyja w wioskach zbudowanych
na palach.
Zaczynamy od zwiedzenia Yangon i najwiekszej atrakcji miasta - pagody
Shwedagon. Za wstep obcokrajowcy placa 5 dolarow. My zaplacilismy po 6
dolarow... Dalismy sie troche oszukac, bo zamiast w dolarach
zaplacilismy w tutejszej walucie, ktora miejscowi czesto przeliczaja
po korzystniejszym dla siebie kursie.
No trudno - mowimy do siebie i troche jeszcze niepocieszeni wjezdzamy
nowoczesna, przeszklona winda na wyzszy poziom, na ktorym znajduje sie
pagoda. Po wejsciu na dziedziniec stajemy jak wryci. Przed nami wznosi
sie ogromna stupa, cala pokyta zlotem. Wokol niej dziesiatki innych
mienia sie w popoludniowym sloncu. Wokol stupy kraza wierni. Zawsze
najwieksze wrazenie robia na nas swiatynie, w ktorych cos sie dzieje.
Tutaj tez widac wielu modlacych sie, skladajacych dary. Obejrzenie
wszystkiego zajmuje nam jakies dwie godziny. Gdy wychodzimy, slonce
powoli zaczyna zachodzic. Musimy sie pospieszyc, bo na wieczor
jestesmy umowieni z nauczycielem angielskiego - Tonym. Tony zagadnal
nas, gdy rano wyszlismy na poszukiwanie sniadania. Wydawal sie bardzo
sympatczny, wiec dalismy sie zaprosic na herbate. Dobrze nam sie
rozmawialo i umowilismy sie ponownie na wieczor. Tony na co dzien daje
prywatne lekcje angielskiego. Ma okolo 30 uczniow. Poza angielskim,
zna podstawy hiszpanskiego, niemieckiego, arabskiego, perskiego. Duzo
wie o swiecie, w tym o Europie. Zreszta na temat Europy ma dosc
ciekawe poglady. Twierdzi, ze Europejczycy sa moralnie ubozsi niz Birmanczycy,
ale jednoczesnie jego marzeniem jest zamieszkac w ktoryms z krajow
Unii, najlepiej Wlk. Brytanii. Tony nigdy nie byl poza swoim krajem.
Angielskiego nauczyl sie od Brytyjki, ktora mieszka w Yangon.